Kliknij tutaj --> 🌚 kiedy śmierć się uśmiecha

Wcześniej jej nie było na kursie to musiała tego dnia, w którym się spóźniłem. Dojść. Na kursie zauważyłem, że ona się na mnie patrzy, uśmiecha. To już trwa kilka tygodni. Za każdym razem jak jestem na kursie to ona się patrzy na mnie i uśmiecha. Niedawno zauważyłem, że się wpatruje we mnie. Nie raz jak odpowiadam na [Ilość: 5] Dostępne z questa na 95 lvl - Pozbądź się ogników, które zwodzą wędrowców na Złowrogich Bagnach Karta Błazna - Teleportuje do: Złowrogie Bagna [Ilość: 10 ] Dostępne z questa na 99 lvl - Kiedy Śmierć się uśmiecha Badanie opublikowane w New England Journal of Medicine ma odpowiedzieć na odwieczne pytanie, kiedy następuje śmierć. W tym celu dokładnie przeanalizowano ostatnie chwile setek umierających pacjentów na oddziałach intensywnej terapii. Jak sugerowały poprzednie badania, zespół odkrył, że umieranie w pewnym sensie jest dłuższym Harry budził się powoli. Czuł się komfortowo, a jego ciało nie było obolałe. Minęło wiele lat od kiedy czuł się tak dobrze. Jeśli taka była śmierć, to raczej ją lubił. Była znacznie lepsza od dwóch ostatnich dekad jego życia. Ostrożnie otworzył oczy. Z tego, co widział, leżał na kanapie w jakimś gabinecie. Swoisty uśmiech psa może świadczyć też o jego strachu bądź uległości. Nie zawsze odsłanianie zębów świadczy o tym, że pies jest agresywny – czasami może w ten sposób pokazywać, że nie ma złych zamiarów. Może wtedy pojawić się uśmiech, który wygląda właśnie na uległy, czy wręcz zawstydzony. Można to zauważyć na Site De Rencontre Pour Physique Difficile. Uśmiecha się Siostra. Tak, lubię to. Czy to trudne, kiedy pracuje się w hospicjum? Nie. W domowym hospicjum pracuję ponad pięć lat. Ten czas to dla mnie wielkie szczęście i spełnienie marzenia, które choć zrodziło się w czasie studiów, to wtedy go sobie nie uświadamiałam. Marzyła Siostra, by spotkać śmierć? Ja nie marzyłam o śmierci. Marzyłam, żeby być blisko tych, którzy muszą przejść przez granicę. Już na studiach prowadziłam w duszpasterstwie jezuitów seminarium dla studentów o śmierci, umieraniu. Nie wiem, skąd mi się wzięły takie zainteresowania. Może wpłynął na nie fakt, że dramatycznie przeżyłam śmierć mojej matki chrzestnej. Bardziej niż samo odejście zapamiętałam jednak moment, kiedy zobaczyłam ją bardzo cierpiącą i zabrano mnie od niej. Czy to było dobre? Powinniśmy izolować dziecko od umierającej babci albo dziadka, czy może raczej pozwolić być blisko? W hospicjum, kiedy ktoś odchodzi, staramy się towarzyszyć całej jego rodzinie. I najmłodszym, i najstarszym. Zachęcamy, by także dzieci przygotowywać do pożegnania. Lubi Siostra swoją pracę? Lubię. Jestem lekarzem, ale długo nie pracowałam w zawodzie. Opiekowałam się co prawda chorymi siostrami, ale to nie to samo. Praca w hospicjum była moim marzeniem, dlatego poprosiłam o nią przełożonych. Chciałam być blisko tych, którzy odchodzą. Lubi pani słowa „odchodzić” albo „zbliżać się do kresu”? Bo ja nie za bardzo lubię słowo „umierać”. Mistyka śmierci... Nie, to nie żadna mistyka. Po prostu unikamy określeń, które nie za dobrze się kojarzą. Starałam się nie mówić do chorego: „Pan umiera” albo do rodziny: „Pacjent wkrótce umrze”. Po co używać słów ostrych, raniących, skoro można inaczej, cieplej. Rozmawiamy o śmierci przy herbacie i domowym cieście. Kiedyś myślałam, że na takie tematy zarezerwowany jest szczególny czas, miejsce i atmosfera. Że musi być doniośle, z pełną powagą. Rozmawiając z ciężko chorymi ludźmi, i w ogóle w rozmowach o śmierci, projektujemy nasze własne lęki. Tymczasem trzeba zwyczajnie. Staram się, żeby wiedza, którą przekazuję, nie była łopatologiczna, ale też żeby nie opowiadać historyjek. Często wracam w myślach do maksymy: „Nie musisz mówić całej prawdy, ale niech wszystko, co mówisz, będzie zgodne z prawdą”. Czasami, zanim wejdę do mieszkania, członek rodziny czeka na mnie na klatce schodowej i mówi ściszonym głosem: „Proszę nie mówić, że siostra jest z hospicjum”. Jednak kiedy się lepiej poznajemy, te lęki i powaga opadają. Ale muszę dodać, że każda historia jest inna, każdy pacjent jest inny. Pracujemy „autorsko”, nie według z góry ustalonych scenariuszy i szablonów. Także dlatego lubię tę pracę. Na czym ona polega? Jestem lekarzem w Hospicjum Domowym im. św. Łazarza w Krakowie. Kwalifikujemy pacjenta do domowej opieki hospicyjnej, jeśli ma takie życzenie, a rodzina może mu zapewnić niezbędną opiekę. Są chorzy, którzy chcą odejść u siebie. Odwiedzając chorych, oceniam ich stan, staram się określić, z jakim rodzajem cierpienia boryka się chory, decyduję o leczeniu, włączam środki uśmierzające ból, jeśli pacjent cierpi. Kiedy rodzina czuje się bezradna, pokazuję, jak ułożyć chorego w łóżku, jak go umyć, zmienić pampersa, zaścielić łóżko albo podać zastrzyk. Odwiedzam pacjentów regularnie. Oswajamy się, nawiązujemy więź. Patrzy Siostra na swoich pacjentów bardziej jak lekarz czy osoba duchowna? Opowiem dwie anegdoty. Parę lat temu przyszłam na pierwszą wizytę do nowego pacjenta. Otworzyłam drzwi, przedstawiłam się „siostra Elżbieta”, a nie „doktor Elżbieta”. Kiedy wypełniłam wszystkie papiery, a jest ich bardzo dużo, sięgnęłam do plecaka po aparat do mierzenia ciśnienia i stetoskop. Mąż chorej popatrzył na mnie i wybuchnął śmiechem. „Myśleliśmy, że siostra przyszła zrobić wywiad, a potem przyjdzie doktor” — powiedział. Innym razem, gdy przyszłam do chorego, jego dwuletnia wnuczka popatrzyła na mnie i moje słuchawki i podsumowała: „O, dwa w jednym”. Od tego czasu mówię, że jestem „dwa w jednym”. Staram się jednak nie mieszać dwóch bytów i zawsze najpierw koncentruję się na kwestiach medycznych. Moja główna rola to ocenić stan pacjenta i zadecydować, jak pomóc jemu i jego rodzinie. Wbrew pozorom częściej niż ja okazję do głębokich rozmów o wierze mają rehabilitantki i pielęgniarki, które spędzają z pacjentami o wiele więcej czasu. Przypomina mi się moja niedawna pacjentka, pani Hania. „Wie siostra, ja tak szczerze powiem, nie chodziłam za bardzo do kościoła” — wyznała pewnego dnia. Zostawiłam jej numer telefonu do naszego kapelana. Nie dopytywałam, nie nalegałam. Po jakimś czasie pani Hania powiedziała: „No jeszcze nie zadzwoniłam do kapelana, ale się zbieram. Ale siostro, z czego ja się będę spowiadać?”. Zapytałam ją, na którym miejscu w jej życiu był Pan Bóg, bo przecież wiadomo, że nikogo nie zabiła i nie okradła. Ale to już trudne zadanie kapelana — wydobyć z ludzi prawdę o nich samych. Prawdę, którą czasem ukrywali przez całe życie. Czy przywiązuje się Siostra do swoich pacjentów i ich rodzin? Na czas, kiedy się nimi opiekuję, tak. Ale potem przychodzą następni, dlatego nie jestem w stanie podtrzymywać tych kontaktów. Ci, którymi zajmowałam się dłużej, pozostają we mnie. Przed uroczystością Wszystkich Świętych odwiedzam ich na cmentarzach i robię sobie prywatne wypominki. Długa ta lista? Długa... Ale wiem, że wspierają mnie z nieba. Dają mi siłę, by kontynuować tę pracę. Czy odchodzący ludzie mają marzenia? Mają! I naszym zadaniem jest, aby je z nich wydobyć i spróbować spełnić. Czasem są to bardzo proste rzeczy, np. chory chciałby pójść na spacer, ale jednocześnie jest to trudne do zrealizowania w jego stanie. Pamiętam pacjenta, który pragnął wyjechać do swojego domku letniskowego na wsi. Był w ciężkim stanie, jednak żona i dzieci tak wszystko zorganizowały, że stało się to możliwe. My pomogliśmy załatwić pomoc z innego hospicjum, które znajdowało się niedaleko tego domku. Pan odszedł właśnie tam. Szczęśliwy, że jest na swoim tarasie i ogląda swój ogród. Kobiet nie pyta się o wiek... Mam 60 plus. W tym roku przechodzę na emeryturę. Opiekuje się Siostra ludźmi starszymi czy młodszymi od siebie? Takimi i takimi. W pierwszych latach mojej pracy duże wrażenie robiło na mnie, gdy opiekowałam się ludźmi młodymi. A teraz nie? Do śmierci można się przyzwyczaić? Oswoić? Oswoić to dobre słowo. Czy myśli Siostra czasem: „Boże! To niesprawiedliwe!”. Tak. Choć powiedziałam, że oswajam śmierć, trudno jest się pogodzić z widokiem odchodzącej młodej mamy, która ma dzieci i sama jest dla kogoś dzieckiem. Myślę wtedy, że przecież jeszcze nie czas, że to takie nienaturalne... Praca w hospicjum wpływa na to, jak myśli Siostra o swojej śmierci? Tak. Wielu ludziom towarzyszyłam do końca i często było mi dane być z nimi w momencie przejścia albo zaraz po nim. Po ludzku nie boję się śmierci, czuję duży spokój. Boję się natomiast cierpienia i zależności od innych. Choć z tego drugiego wyzwalam się dzięki pracy w hospicjum. Kiedyś bardzo nie chciałam, żeby na starość ktoś się mną zajmował, a dziś widzę, że taka zależność w bliskich pacjenta wyzwala ogromne pokłady dobra. Jestem więc gotowa ją przyjąć. Czy przeżyła Siostra taką śmierć, jaką sama chciałaby mieć? Spotkałam osoby, które nie były zbuntowane, które patrzyły na siebie i swój stan uczciwie, dojrzale. Odchodziły spokojnie, pogodzone ze sobą, światem i Panem Bogiem, w otoczeniu bliskich ludzi. Tak jakby zasypiały. Takiego czegoś zazdroszczę. Myślałam, że nie będzie Siostra chciała odpowiedzieć na to pytanie. Dlaczego? Ja nie patrzę na śmierć jak na zło samo w sobie, ale jak na logiczną konsekwencję naszej egzystencji. Nie jesteśmy nieśmiertelni, choćbyśmy walczyli z całych sił. Wierzę jednak, że nasze ziemskie życie kończy się po to, aby inne mogło się zacząć. Staram się nie epatować moich pacjentów swoją wiarą, ale chcę, by mieli pewność, że opieram się na Kimś, kto jest solidniejszy ode mnie. I może stąd ten mój uśmiech. opr. mg/mg Solucja:1. Zaczynamy quest rozpoczynając dialog z Biuletynem w Eder [39,42]. 2. Idziemy do Kapitana Straży w Forcie Eder [Fortyfikacja 3. Następny jest Handlarz Anaret [Eder 27,50], kupujemy od niego kartę za 5 000 monet. 4. Podchodzimy do Thelann [Eder 21,46], płacimy jej 5 000. 5. Wchodzimy do Domu Schadzek i rozmawiamy z Madame Baterflaj o morderstwie Niuni. 6. Idziemy na piętro i rozmawiamy z Niunią. 7. Niunia wyszła, pora przeszukać skrzynię obok, znajdujemy kartę śmierci. 8. Szukamy osoby, która zna się na kartach, jest nią Wielki Szu [Karczma pod Posępnym Czerepem 8,22], za 100 sztuk złota skierował nas do wróżki. 9. Udajemy się do Wieszczki Sary [Torneg 72,56]. 10. Biegniemy do Certka [Pogrodzie Nithal 33,48], nie pokazujemy mu kart. 11. Idziemy do Burmistrza Erastera [Eder 28,35] i giniemy. 12. Tym razem idziemy porozmawiać z Hersztem Rozbójników [Eder -> Grota Złoczyńców 27,44] 13. Szukamy śladów cykrowców. Znajdziemy bukiet kwiatów [Złowrogie Bagna 72,2]. 14. Rozmawiamy z Tobym Żywym Szkieletem (24,22), ten przenosi nas do Lasu Dziwów sprzed 15 lat. 15. Idziemy na drogę po czym aktywuje nam się dialog, tym razem przenosimy się na Złowrogi Bagna. 16. Wchodzimy do Wozu Żonglera i podchodzimy do kart, następnie wychodzimy z wozu. 17. Widzimy zamordowanych ludzi, podchodzimy do Błazna i słyszymy śmiech. 18. Rozmawiamy z Starszym Gnomem Leśnym i tracimy przytomność. 19. Po wybudzeniu się rozmawiamy z gnomami i nie obrażamy ich, dostaniemy Zaufanie Gnoma. 20. Teraz idziemy do Toby`ego i otrzymujemy kartę wisielca. 21. Wracamy do Kapitana Eder: a) mówimy mu całą prawdę - zadanie kończymy u niego. b) mówimy mu część prawdy - dostajemy 50 PH, a zadanie kończymy u Cyganki [Fort Eder 20,71]. Na placu Zocalo pod katedrą ustawia się kolejka. Od kapłana do szamana. Autor zdjęcia: Roman Koszowski — No dobra. A jeśli jest rodzinny grobowiec, to co? — A co to za problem? Odwala się płytę, dzieciaki z kolorowymi balonikami wbiegają do środka i tańczą wśród trumien. Normalnie, Meksyk! Romeeeek — szturcham fotoreportera. Na placu Zocalo facet dźwiga wielką figurę Chrystusa. Zrób mu fotkę! Gonimy Meksykanina. Gdy po kwadransie wchodzimy do metra, stajemy jak wryci. Podobne figury taszczy pod pachą co dziesiąty podróżny. Sielsko-anielsko Na przystanek Juarez wjeżdża podziemny pociąg. Ładujemy się do wagonika. Stojąca obok nas kobiecina wyciąga modlitewnik i zaczyna odmawiać litanię. Obok facet sprzedaje nachos — kukurydziane chipsy i płyty z empetrójkami. Po dolarze za pirata. Po godzinie pędzimy do Santa Maria Tonantzintla. To w indiańskim języku nahuatl „miejsce, gdzie mieszka nasza Mateczka”. Nie pięknie? Mija nas rozpędzony autobus. Nie zważa na ograniczenia prędkości. Dewizą tej linii są słowa: „Martwi, ale punktualni”. Kto w Polsce wsiadłby do takiego autokaru? W kościele sielsko-anielsko. Dosłownie. Szkoda, że nie można robić zdjęć. — To Mexicana Sixtina! — cmoka z zachwytu proboszcz parafii. Meksykańska kaplica sykstyńska. Ze ścian kapie złoto. Feeria barw. Ołtarz zasypany kwiatami. Perełka naiwnego baroku. I kwintesencja religijności tej spalonej słońcem ziemi. Po pierwsze: kolory. Trudno znaleźć zwykły, jednokolorowy różaniec. Od barw paciorków można dostać oczopląsu. Po drugie: atmosfera niekończącej się fiesty. Po trzecie: śmierć, która delikatnie klepie cię po ramieniu. Ze ścian patrzy na mnie 365 twarzy aniołków. Zaraz, zaraz. A dlaczego mają tak wyłupiaste oczy? Trzeba im poluzować warkoczyki? — żartuję. Ale gdy słyszę wyjaśnienie naszej przewodniczki Barbary Ostaszewskiej-Sanchez, przestaje mi być do śmiechu. To nie aniołki. To wyrzeźbione twarze dzieci przeznaczonych na ofiarę. Czekają na stopniach piramidy na cios zadany kamiennym nożem. By maluchy nie lękały się śmierci, podawano im rodzaj psychotropu. Stąd rozszerzone źrenice. W bajkowym, zapierającym dech w piersiach kościele, wśród migoczących światełek wyczuwam znów oddech śmierci. Powiało! Na każdym rogu śmierć. Nie sposób od niej uciec. W kościele trwa pogrzeb. I choć niewielu miejscowych ubranych jest na czarno, najbliżsi płaczą. Pogrzeb w małym miasteczku to długa stypa, przypominająca raczej imieniny niż smętne posiedzenie rodzinne. Przez tydzień trzeba wszystkich wspominających zmarłego nakarmić i napoić. Nie da się oszukać śmierci? Obłaskawić jej? Poklepać po ramieniu? — Nie da się — zgodnie zapewniają pracujący niedaleko polscy pallotyni. Duch wieje kędy chce. W Meksyku chciał powiać do Tenango del Aire (dosł.: Miasta Wiatrów). To tu działa na pełnych obrotach Sanktuarium Bożego Miłosierdzia. Kult nieprawdopodobnie rozprzestrzenił się na ziemi opuncji i agaw. W stolicy, w monumentalnej katedrze na placu Zocalo grupa z obrazkami Jezusa Miłosiernego, dyndającymi na kolorowych tasiemkach, odmawia koronkę. Santa Faustina jest na koszulkach, czapeczkach, breloczkach. — To barwna wiara, ale niestety powierzchowna — ubolewa ks. Grzegorz Szmit, proboszcz. — Katecheza w Meksyku ogranicza się do kliku spotkań przed Pierwszą Komunią. Gdy chcieliśmy wprowadzić półtoraroczną katechizację, ludzie kręcili głowami. Święto Miłosierdzia Bożego przyciągnęło w tym roku do Tenango aż 20 tysięcy ludzi. Rozpoczęła się fiesta na cześć Faustyny. Baloniki ku czci Faustyny, torty ku czci Faustyny, tańce ku czci Faustyny, petardy... Czasami człowiek ma ochotę wyjść i powiedzieć: ludzie, skończcie tę pobożną fiestę i wejdźcie choć na chwilkę do kościoła — gorzko żartują pallotyni. W tym roku zorganizowali po raz pierwszy kongres Bożego Miłosierdzia. Rozważania, medytacja, krok po kroku. A dopiero potem fiesta. Meksykanie próbują oswoić śmierć. To nasza kochanka — opowiadają. Ale ona wymyka się. I zawsze zaskakuje — opowiada brat Michał Szczygioł. Pęk kluczy związał niebieską smyczą z logo chorzowskiego Ruchu. — Śmierci nie oszukają. Zawsze reagują na nią bezradnym płaczem. Wiem, co mówię. Pracowałem w gdańskim hospicjum. Gdy dziś opowiadam Meksykanom o tym, jak odchodzili w nim Polacy, otwierają usta ze zdumienia. Zdarzają się i takie obrazki: za mną kilka meksykańskich rodzin. Zachęcam, pomódl my się, i zaczynam: „Ojcze nasz”. Cisza. Echo. „Dlaczego nie odmawiacie?” „My, my będziemy powtarzali za bratem” — nieśmiało uśmiecha się dorosły Meksykanin. Mówię: „Chłopie, masz 50 lat i nie znasz Modlitwy Pańskiej?”. Pijemy herbatkę, a za oknami dymi złowróżbnie wulkan. — Kiedyś przed Mszą schyliłem się, by ucałować ornat — opowiada o. Grzegorz. — W ostatnim momencie cofnąłem głowę. Na wyhaftowanym ornacie siedział mały skorpion. Czekał na mój pocałunek. Nieboszczyk lubi tequilę Przy pysznej, gęstej zupie (fasola, kurczak i Bóg wie, co jeszcze) rozmawiamy o grobach. — Już dwa dni wcześniej przed dniem Wszystkich Świętych przygotowuje się nagrobki — zapala się Juan Manuel Lopez, właściciel restauracji. — U nas jest podobnie. Polacy też pucują nagrobki i stawiają świeże kwiaty — odparowuję. — No tak — łobuzersko uśmiecha się Juan Manuel — ale czy na grobach rozścielacie barwne obrusy, stawiacie kwiaty, a potem nalewacie dla zmarłego jego ulubiony napój? Nie??? Nieboszczyk lubił tequilę? Na grobie ląduje szklanka ze sztandarowym alkoholem meksyku. Wolał orzeźwiającą margaritę? Proszę bardzo. Dwa piwa dla sąsiada, świeć Panie, nad jego...? Już podaję! — Wszystko po to, by poczuć, że zmarły tak naprawdę nie jest zmarły, śmierć jest jedynie przejściem — wyjaśnia Lopez. — Jesteśmy razem. Na śmierć i życie. Rodzina zaczyna ucztę nad grobem. No dobra, a jeśli jest rodzinny grobowiec, to co? — przerywam. — A co to za problem? Odwala się płytę, dzieciaki z balonikami wbiegają do środka i tańczą wśród trumien. Zmarli muszą czuć, że jesteśmy przy nich! Diabłu świeczkę, Bogu ogarek Z wystaw sklepowych żółtawe zęby szczerzy do mnie Catrina. To kostucha żywcem wzięta z meksykańskiego folkloru. Jest wszędzie. Na ciastkach, lizakach i bombkach. W ilości wizerunków na metr kwadratowy przebija ją tylko Maryja z Guadalupe. Ze szczerzącym ząbki szkieletem oswajane są już noworodki. Nie należy go jednak mylić z obiektami kultu zakazanej przez Kościół demonicznej sekty Santa Muerte — religii biedaków i przestępców. — To kult coraz bardziej popularny wśród klasy polityków i biznesmenów. Chcą kupić elektorat — opowiada nasz kierowca Carmel. — Najstarszy z moich synów jest wyznawcą Najświętszej Śmierci. Co poradzisz... — wzdycha szofer. Podchodzimy pod kaplicę Santa Muerte przy ul. Alfareria w szemranej dzielnicy Tepito. Podobno niebezpiecznie. Nie można ruszać się bez ochrony. Tak piszą dziennikarze, chcąc dorobić sobie minę bohatera („wchodzę tam, gdzie sami nigdy byście się nie zapuścili”). Wśród warsztatów samochodowych i stert śmieci zbudowano kaplicę Świętej Śmierci. „Nabożeństwa codziennie o z wyjątkiem poniedziałków. W czwartki rytuały uzdrawiające”. W tych „uzdrowieniach” palce macza Kostucha. Jej wizerunki w kapliczce przypominają do złudzenia okładki płyt Iron Maiden. Nie uśmiecha się. Jest... śmiertelnie poważna — Mówi się o ofiarach ze zwierząt — opowiada o sekcie Hektor Bustamante Rosas, sekretarz rektora bazyliki w Guadalupe. — Zabija się ptaki, na przykład kury. Ale niektórzy szeptają też o ofiarach z ludzi. Śmierć żąda ofiar. Kiedyś ta sekta miała czelność postawić swój ołtarzyk przed sanktuarium. Dopóki przed bazyliką stała uśmiechnięta kostucha — Catrina, nikomu to nie przeszkadzało. Ale gdy okazało się, że obok ustawiono szkielet, a część ludzi zaczyna się do niego modlić, zareagowaliśmy. Jakie są modlitwy sekty? Bardzo proszę: „W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego (a jakże!). O Pani Święta Śmierć, daj mi odwagę, bym uznał swe wady. Daj mi siłę, bym potrafił przebaczyć”. Piękne? Piękne. Tyle że pod niewłaściwym adresem. Jak wielką rewolucją były słowa Maryi z Guadalupe, niosącej Tego, który „śmiercią zwyciężył śmierć”. Obok ołtarzyka z czaszek i szkieletów w odległości metra stoi sobie spokojnie figura Jezusa. „Diabłu świeczkę, a Bogu ogarek” — śpiewa raper Abradab. Myślał o Meksykanach? Od kapłana do szamana Kulty Indian, tak popularne jeszcze pięćset lat temu, nie umarły. Zostały... ochrzczone. Połączenie ich z katolickimi świętami dało prawdziwie wybuchową mieszankę. Z katedry na Zocalo wysypuje się kolorowy tłum. Ludzie pobożnie żegnają się, a później spora część posłusznie ustawia się w kolejce. Na pełnych obrotach pracuje rodzinna firma „Odpędzanie złych duchów, oczyszczanie. Spółka z Oczy gryzie dym żywicy copal, palonej w miseczce. Indiański szaman (do ucha przywiązana noga kury, na nogach grzechotki z łupin orzecha) mamrocze zaklęcia. I czeka na datki. Na straganach „Boże Narodzenie a la Mexico”. Upał. Promienie słońca tańczą w strzechach szopek. — Kolacja wigilijna jest po Mszy. Inaczej niż w Polsce. Przynajmniej nie czuć oparów alkoholu unoszących się pod chórem w czasie śpiewania „Jezus malusieńki” — wybuchają śmiechem pallotyni. Mijam stragany z tysiącami malutkich Jezusków. Hmmm. A może, kurczę, Jezus nie urodził się jednak na Podhalu? — drapię się po głowie. Może przyszedł na świat pod kaktusem w cieniu dymiącego wulkanu? Na ulicy mijam peleton. Kolarze mają przytwierdzone do kierownicy... obrazy i figurki. Powoli przestaje to robić na mnie wrażenie. W gigantycznym mieście kończy się dzień. W metrze jak zwykle upał i zaduch. Siedzący obok nas chłopak wyciąga Biblię i zaczyna czytać Izajasza. Nikt nie patrzy na niego z kpiną. Żadnej szyderki. Mało znaczący obrazek? To spróbujcie go powtórzyć na jedynej, prostej jak drut polskiej trasie Kabaty—Młociny. opr. mg/mg W kuchni małego domku we wsi Bachowice, niedaleko Wadowic, w upalne, czerwcowe popołudnie Sabina, żona Janusza, szypułkuje w kuchni truskawki. Będą z nich weki. – Janusz uwielbiał, gdy w środku zimy do niedzielnego obiadu podawałam kompot truskawkowy – uśmiecha się smutno. – Mama, ja też lubię kompocik – woła 7-letnia Klaudusia, która właśnie wbiega do kuchni. Dziewczynka zabiera swoją piłkę i zmyka na podwórko, gdzie czekają koleżanki. – To dla niej walczyłam o te pieniądze z odszkodowania – Sabina spogląda za córką. – Ktoś pomyśli może, że 250 tys. to dużo, ale ile kosztuje wychowanie i wykształcenie dziecka? A ja chcę, żeby Klaudia skończyła dobrą szkołę, studia. To łączy się z wyjazdem z naszej wsi, pieniędzmi. Chcę, żeby miała to samo, co jej rówieśnicy: kino, wycieczki szkolne, w miarę przyzwoite ubrania, zadbany dom. Ja pracuję w kuchni hotelu w Krakowie, zarabiam nieco ponad 1000 zł. Fakt, po śmierci męża dostaliśmy pieniądze od burmistrza i z ZUS-u, ale i tak nam się nie przelewa. Gdyby mąż żył, nasza sytuacja finansowa na pewno wyglądałaby inaczej… Całus na wieczne pożegnanie Sabina i Janusz poznali się, kiedy ona miała 16 lat, on był o rok starszy. Mieszkali w sąsiednich wioskach, spotkali się na sobotniej dyskotece. Chodzili ze sobą przez cztery lata. Gdy on odsłużył wojsko, a ona skończyła ogólniak, postanowili się pobrać. Zamieszkali na parterze domu rodziców panny młodej. Rok później urodziła się Klaudusia. – Tak nam było dobrze razem – wspomina Sabina. – Po pracy mąż bardzo mi pomagał przy dziecku, zmieniał pieluchy, prasował ubranka. Pracował w sąsiedniej wsi, w firmie produkującej paszę dla zwierząt. O, właśnie teraz wracałby z pracy – Sabina spogląda na zegarek, który wskazuje A zaraz potem odruchowo zerka za okno. – Od czasu, gdy zginął, upłynęło już półtora roku, a ja ciągle łapię się na tym, że czekam na niego jak kiedyś – kręci głową. – Tak bardzo mi go brakuje… Firma Janusza produkowała paszę dla gołębi. Co roku jeździli do Katowic na targi hodowców tych ptaków, aby zaprezentować swoje produkty. Mąż Sabiny zawsze był w tej delegacji. To był jego piąty czy szósty wyjazd. Targi, jak zwykle, trwały od piątku do niedzieli. – Od nas do Katowic nie jest daleko, w piątek wieczorem Janusz wrócił do domu. Wolał przenocować z nami. W sobotę rano pojechał z powrotem. Jak zawsze objął mnie i pocałował na do widzenia. Nie wiedziałam, że było to pożegnanie na zawsze… Nie płacz, mamusiu, tatuś jest w niebie Parę godzin później ktoś ze znajomych zadzwonił do niej i powiedział: włącz telewizor, mówią, że w Chorzowie zawaliła się hala, w której odbywały się targi gołębi. „W Chorzowie? Całe szczęście, że Janusz pojechał do Katowic, a nie do Chorzowa” – pomyślała Sabina z ulgą. Szybko jednak zorientowała się, że chodzi o tę samą halę… – Jakby mnie sparaliżowało – wspomina Sabina. – Czułam, że serce podchodzi mi do gardła. Ręce tak mi się trzęsły, że nie mogłam nawet wystukać numeru męża na telefonie. Jeden sygnał, drugi, trzeci, dziesiąty – Janusz nie odbierał telefonu. – Łudziłam się, że może zgubił gdzieś aparat, jak uciekał – oczy Sabiny wypełniają się łzami. Niestety, wieści płynące z telewizora były coraz bardziej dramatyczne. Sabina zadzwoniła pod podane na ekranie numery telefonów, jednak nikt nie potrafił udzielić jej informacji o mężu. Dzwoniła więc do jego kolegów z pracy, którzy razem z nim byli na targach. Też nikt go nie widział. W jej domu zebrała się cała rodzina Janusza: rodzice, rodzeństwo, kuzyni. Wszyscy czekali na wieści. Atmosfera była tak napięta, że do wybuchu wystarczyła jedna iskra. Tą iskrą był telefon od znajomego Janusza: niestety, nie żyje – te słowa Sabina zapamięta do końca życia. W domu zapanował jeden wielki płacz. – W tym oczekiwaniu uczestniczyła też nasza córka – wspomina Sabina. – Zadziwiła mnie swoją dojrzałością. Gdy zalewałam się łzami, to ona mnie przytuliła. – Nie płacz, mamusiu, tatuś przecież jest teraz w niebie i jest mu dobrze – pocieszała cienkim dziecięcym plany i marzenia Pogrzeb Janusza odbył się trzy dni po katastrofie. Przyszło mnóstwo ludzi. Wiele kobiet płakało. Nawet wśród tych, które Janusza i rodzinę Sieprawskich znały tylko z widzenia... – Mieliśmy tyle planów: remont domu, wczasy nad morzem, wycieczka w Tatry – wylicza Sabina. – Janusz kochał podróże. Opowiadał Klaudusi, że kiedy pojedziemy nad morze, to będą razem przeskakiwać przez fale. No i koniecznie chcieliśmy mieć jeszcze dziecko. Przynajmniej jedno, a może i więcej… – uśmiecha się. Niestety, nagła śmierć Janusza pod gruzami hali targowej przekreśliła całe ich szczęście, marzenia, plany. – Został tylko żal, tęsknota i codzienne, niełatwe życie – mówi Sabina. – W dzień zawsze jest coś do zrobienia i człowiek nie ma czasu na rozmyślania, ale potem przychodzi noc… Żeby zabić uczucie pustki, Sabina często wraca myślami do chwil, gdy byli całą rodziną w komplecie. – Janusz uwielbiał łowić ryby – opowiada. – Jak tylko miał wolną chwilę, zabierał mnie i Klaudusię nad wodę. My miałyśmy wspaniały piknik, a on był w swoim żywiole. Łowił te ryby, smażył. Żartowaliśmy nieraz, że może kiedyś złowi złotą rybkę i ona spełni nasze życzenia – Sabina uśmiecha się do wspomnień. – Ach, gdybym tak teraz złowiła złotą rybkę… – dodaje. – Miałabym do niej tylko jedno jedyne życzenie: żeby mąż znowu był z nami. Oddałabym za to wszystko inne...Monika Wilczyńska Powrót do życia, w tym do "randkowania" po śmierci partnera jest procesem bardzo indywidualnym Rodzina ma prawo wyrażać swoją dezaprobatę ale nie musimy nikogo przekonywać do naszych wyborów i tłumaczyć się z żałoby To, że ktoś szybciej doszedł do siebie po śmierci partnera nie znaczy, że kochał mniej Trzy lata po śmierci męża, Agnieszka zaczęła na nowo spotykać się ze znajomymi, poznała też mężczyznę, z którym się zaprzyjaźniła Więcej takich historii przeczytasz na stronie Agnieszka nigdy nie zapomni tego poranka. Tomek pocałował ją w czubek głowy, pogłaskał ciążowy brzuszek i wybiegł do pracy. Dzień, jak co dzień. Nie skarżył się, że czuje się źle, choć z pewnością był zmęczony. - Ale młodzi ludzie nie umierają na zawał, prawda?- mówi Agnieszka. - Do dziś nie potrafię sobie wybaczyć, że go wtedy nie zatrzymałam. Może udałoby się go uratować? Mąż Agnieszki był dyrektorem w dużej firmie logistycznej, kochał sport, dobrą muzykę i spotkania z przyjaciółmi. Dusza towarzystwa, to on organizował wspólne wypady w góry i wieczory w filmowe w ogrodzie ich niewielkiego domu. Żył szybko, intensywnie. Często powtarzał, że trzeba czerpać garściami z każdego dnia. Cieszył się, że zostanie ojcem, że nauczy córkę wielu rzeczy. Umarł w garażu własnego domu, w samochodzie. Odszedł, bo serce nie wytrzymało tempa, jakie mu narzucił. Agnieszka z dnia na dzień została sama, w ósmym miesiącu ciąży, w szoku, ze złamanym sercem. Wspierała ją przyjaciółka i mama, która przyjechała z USA na dwa miesiące, na czas porodu. Aga niewiele pamięta z tego czasu przed pogrzebem, wszystko jej się rozmywa w pamięci. Myśli, że to taki system obronny, w jej głowie. Dziecko, mała Ola, urodziło się 13 dni po tym, jak pożegnali Tomka. Trzeba było się zmobilizować, wyrwać z tego letargu, zacząć żyć na nowo, inaczej. Bez niego. Tylko jak? - powiedziała jej teściowa po pogrzebie. A ona nie chciała nieść krzyża, chciała w spokoju przeżyć swoje cierpienie, a najlepiej znaleźć jakiś przycisk, który by wyłączył ten ból. Przecież życie musi w końcu zacząć toczyć się dalej, trzeba wrócić do pracy, skupić się na Oli... Po trzech miesiącach Agnieszka złapała równowagę na tyle, by samodzielnie wykonywać wszystkie codzienne obowiązki. Zresztą, nie było wyjścia. Mama musiała wrócić do chorego męża, na pomoc teściów nie było co liczyć. Kompletnie załamali się po śmierci syna. Dlaczego schowałaś jego zdjęcia? W ich domu Tomek ma swój ołtarzyk. Jest świeczka, świeże kwiaty, oprawione w ozdobne ramki zdjęcia z początku studiów i jedno z dzieciństwa. Uśmiechnięty, szczerbaty ośmiolatek pokazuje na nim świadectwo szkolne. Duma rodziców. Kiedy młoda wdowa powoli przechodziła wszystkie etapy swojej żałoby, oni zdali się zatrzymać w miejscu, w dniu, w którym zmarł ich syn. Agnieszka ma przy łóżku małą fotografię z sesji ślubnej. Zawsze ją wzrusza, jak delikatnie Tomek obejmował ją, pozując do tego zdjęcia. Cały on - w życiu twardy, nieustępliwy, ale w stosunku do niej opiekuńczy i troskliwy. Resztę zdjęć schowała do kartonowego pudełka. Nie mogła być w tym domu sama z niemowlęciem, otoczona wspomnieniami o ukochanym, który już nigdy nie wróci. Schowała je, żeby poradzić sobie ze stratą. Kiedyś je wyjmie i pokaże córce. Kiedy obie będą na to gotowe. Teściowa nie umie tego zrozumieć, ma do niej żal. Tak jak o kolorowe sukienki i nową fryzurę. "Po co się tak stroisz, dla kogo?" - pyta. Jej zdaniem, młoda kobieta powinna stale pamiętać o śmierci męża, stale przeżywać swój smutek. - Jeśli miałabym patrzeć na te fotografie cały czas, nie dałabym rady - tłumaczy Agnieszka. - Nie mam do nich żalu. To prości ludzie, mają swoje przekonania, nie zmienię ich. Bardzo kochają wnuczkę i chcą, by wiedziała jaki był jej tata. Pragnę tylko, by dali mi trochę czasu. A kolorowe ubrania? Ja nie lubię czarnego, jeszcze bardziej mnie przytłacza. Smutek mam w sercu, nie muszę podkreślać go strojem. "Może skup się na dziecku, zamiast polować na faceta" Jakieś trzy lata po śmierci męża, Agnieszka zaczęła na nowo spotykać się ze znajomymi. Córka poszła do przedszkola, młoda kobieta wróciła do cały etat do pracy. Od czasu do czasu wyszła do teatru, raz w miesiącu do kawiarni. To był ten moment, kiedy zrozumiała, że wciąż umie się uśmiechać, że życie nadal ją cieszy. Zaadoptowała psa ze schroniska, zapisała się na kurs języka włoskiego. Poczuła, że staje się lepszą matką - jest bardziej uważna, okazuje więcej emocji. Ola to czuła. Któraś z koleżanek oznaczyła Agę w poście na Facebooku. Na zdjęciu Agnieszka obejmuje przyjaciółkę i wznosi toast kieliszkiem prosecco. To były jej imieniny. Następnego dnia zadzwoniła teściowa. Powiedziała, że to wstyd. I jeszcze ten alkohol, jakby było co świętować. A Tomek przecież nie żyje. Ktoś z rodziny męża życzliwie "doniósł" Adze, że znajomi z rodzinnego miasta Tomka komentują. Potem pojawił się Mateusz, nowy sąsiad. Między Agnieszką a młodym, sympatycznym mężczyzną pojawiło się porozumienie i nić sympatii. Czasem podrzucił jej zakupy, innym razem poszli we czwórkę (razem z Olą i psem) na spacer. Bardzo się zaprzyjaźnili. Ta relacja oburza rodziców Tomka. Ale nie tylko ich. Wspólni znajomi Agi i jej męża nie powstrzymali się od krytyki, zarzucając kobiecie, że "za szybko się pocieszyła". - Rozumiem teściów, to starsi ludzie, mają swoje fobie, przyzwyczajenia, przekonania - mówi Agnieszka. - Ale postawy młodych nie potrafię pojąć. Dlaczego mnie atakują? Nie robię nic złego. Nie przestałam kochać męża, nie przedstawiłam córce "nowego tatusia". - powiedziała jej przyjaciółka. Agnieszka zmieniła ustawienia postów na Facebooku na bardziej prywatny tryb. Teraz nikt już nie zajrzy w jej życie. Spotyka się tylko z kilkoma "zaufanymi" osobami. Znajomość z Mateuszem powoli się rozwija. Aga nie robi planów. Chce tylko spokoju. I żeby nikt jej nie oceniał. Żałoba potrafi trwać latami. Czy to znaczy, że nie powinniśmy się z nikim wiązać? - Powrót do życia, w tym do randkowania po śmierci partnera jest procesem bardzo indywidualnym - mówi psycholog, Katarzyna Kucewicz. - Utarło się takie przekonanie, że osoba, która zaczyna umawiać się na randki zakończyła już proces żałoby, co nie zawsze jest prawdą. - pyta psycholog. - Przeżywanie smutku i straty to doświadczenie osobiste i wielowymiarowe. Każdy człowiek radzi sobie przy pomocy własnych zasobów emocjonalnych i swojego stylu radzenia sobie z kryzysem psychicznym. Ten styl może się nie podobać innym, może wydawać się szokujący albo denerwujący. - dodaje Katarzyna Kucewicz. - Tak jest na przykład wtedy, kiedy tuż po śmierci partnera osoba umawia się na randki i próbuje wchodzić w kolejne relacje. Różnie takie zachowania są interpretowane, często jako przejaw ignorancji i braku uczuć do zmarłego. - tłumaczy psycholog. Katarzyna Kucewicz podkreśla, że "ucieczka" w nowy związek zagłusza ból, depresję i smutek tylko na chwilę. Znacznie zdrowsze jest przeżycie cierpienia, przyjęcie w sobie trudnych uczuć bez gwałtownego unikania ich. - Wtedy te uczucia są jak wysoka fala, która choć zalewa to jednak z czasem odpływa - dodaje. - Nie każdy jednak daje sobie emocjonalnie radę z przyjęciem takiej fali na siebie. Ludzie boją się, że smutek ich pochłonie. Czasami wdowy i wdowcy mówią mi, że te dość szybkie randki są im potrzebne, bo inaczej ich myśli stale krążyłyby wokół zmarłego i fantazji o dołączeniu do niego. - Opinia publiczna bywa jednak bezlitosna. Ludzie dają sobie prawo do oceniania, kiedy żałoba powinna jeszcze trwać, a kiedy można już "kogoś szukać". Czasem w rodzinie panuje pewne niewypowiedziane przekonanie, że najlepiej, by trwała już całe życie, by osoba skupiła się np. wyłącznie na dzieciach i zapomniała o roli żony lub partnerki na rzecz roli matki. Często zresztą jest tak, że wdowy nie wiążą się ponownie z nikim, całą swoją energię wkładając w pozostałe role życiowe (matki, babci). - Kiedy jest właściwy czas? Nie ma dokładnej daty, ten moment samemu trzeba sobie wyznaczyć i poczuć - mówi Katarzyna Kucewicz. - Warto przed randkowaniem zadać sobie pytanie o wewnętrzną gotowość na to, by nie tylko czerpać z relacji, ale i dawać wsparcie drugiej osobie. Czy to jest dobry moment na rozpoczęcie budowania tak potężnej konstrukcji, jaką jest związek? - podkreśla psycholog. - Nie ma lepszej i gorszej żałoby i nikomu nic do tego, w jaki sposób my przeżywamy swoją - dodaje. - To, że ktoś szybciej doszedł do siebie po śmierci partnera nie znaczy, że kochał mniej. Znaczy tylko tyle, że jego organizm tak zareagował na stres i tak się po silnym wstrząsie, jakim jest smierć ukochanej osoby, zregenerował.

kiedy śmierć się uśmiecha